Biblioteka nocą: BIENEK, DOM GÓRNOŚLĄSKI
BIENEK
DOM GÓRNOŚLĄSKI
Moja Biblioteka stoi niedaleko szybu górniczego przypominającego średniowieczną basztę. W całym tym industrialnym zgiełku górnośląskim mało kto ją dostrzega. Być może dlatego, iż w dzień kolejna wieża w pejzażu miejskim nie rzuca się w oczy, a w nocy wpasowuje się w ciemność jak tajemniczy monolit z filmu, który rozpoczyna się nieśmiertelnym motywem muzycznym Richarda Straussa z poematu symfonicznego „Tako rzecze Zaratustra”. Może też – co jest wielce prawdopodobne – że biblioteka moja jak ten prostopadłościan lewituje zawieszona pomiędzy planetami, wraz z jedynym nocnym strażnikiem. I trzeba powiedzieć, że szczęśliwym strażnikiem, gdyż – nie da się ukryć – lubię tę pracę. Bardzo. Momentami sam sobie zazdroszczę. Ale nie popadajmy w przesadę.
W bibliotece oczywiście jest winda, która przyklejona niczym przezroczysty ślimak wspina się nad dachy miasta, roztaczając przepyszny widok, gdzie iluminacja konurbacji maluje obrazy o tyle surrealistyczne, o ile podróż wyobraźni, wzmocnionej mocą biblioteki, może pokonywać nie tylko przestrzeń, ale i czas. Z rzadka, bardziej dla zabawy, aniżeli z wygodnictwa bądź pośpiechu, wchodzę do niej i oddalam się od planety. Względność ruchu nie pozwala mi zdobyć pewności, czy porusza się tylko winda, czy może cała biblioteka rzeczywiście frunie do gwiazd. Istnieje też niebezpieczeństwo, że wszystko odbywa się w mojej głowie, a książnica zajęta kotwiczeniem wszystkich tych niepotrzebnych pływów i innych końców świata, nie jest w stanie spostrzec mego szaleństwa i nie poratuje mnie, jak to ma w zwyczaju. Zatem nie narażając dziś na szwank powagi jej tysiącletniej historii, będąc nad wyraz ostrożny i przezorny, nie korzystam z windy, kiedy po stopniach kolejnych pięter wspinam się z moją pierwszą lekturę pod pachą, aby całkiem u góry ponad dachami, niczym na górnych piętrach Domu Górnośląskiego, jeszcze raz przejrzeć – pierwszą śląską książkę, która literacko pogładziła mnie po głowie, tak ciepło i zimno zarazem. Która przyszła do mnie i już została. Może bardziej wrażeniowo aniżeli w szczególe natury artystycznej bądź problemowej, gdyż, tak szczerze mówiąc, po pierwszym przeczytaniu dużo z niej nie zapamiętałem. Wiem, że była to opowieść o śląskiej matce o imieniu Valeska – jakże bliską mi kreską nakreśloną ręką majstra literackiego – próbującej w szczególny dzień wesela córki, posklejać rodzinę nieprzygotowaną na koniec świata. I o rzece, która była wyznacznikiem szczególnego miejsca o nazwie Gliwice, czy raczej Gleiwitz. Która była też udziałem mego dzieciństwa, a która nade wszystko bieżąc do Odry, łączyła mój dom górnośląski zawarty pomiędzy Katowicami i Gliwicami i dalej aż do Koźla. Była jak u autora powieści rzeką najpierwszą i największą. Kłodnica z wodą pachnącą łąkami i lasami (np. kochłowickimi) oraz industrią rozsianą po obu stronach jej brzegów – od samych jej źródeł, aż po granice mego wejrzenia. Jej ciężkie wody utrzymywały przy życiu liczne zakłady przemysłowe, a także poruszały wyobraźnię, będąc siłą sprawczą do wprawienia w ruch i utrzymania w działaniu niebywałej machiny hydrotechnicznej, którą najpierw był Kanał Kłodnicki, a później Kanał Gliwicki. Kartkując ponownie powieść zatrzymałem się na postaci zwanej Wodną Milką, którą w żartach postacie z książki, wywodząc przyczyny powstania jej imienia, doszukiwali się w umiejętności chodzenia po wodzie. I kiedy w wyobraźni przywoływałem ją do życia, rzeczywiście widziałem ją, chodzącą po powierzchni leniwie toczącej się wody, i wiedziałem także, że była to zasługa magicznej rzeki, która raz była żwawa i lekka jak taniec młodej dziewczyny, a raz ciężka niczym toczący się żelazny walec. I od historycznego czasu opisanego przez Horsta Bienka w „Pierwszej polce” nic się nie zmieniło. No może częściej rzeka jest jak ten walec toczący się w smutku i zapomnieniu.
Rzeczywiście, autor gliwickiej tetralogii, wykazał się prawdziwym kunsztem opisując w pierwszej części górnośląskiego cyklu, świat swego dzieciństwa. Świat uchwycony w szczególnej chwili, która jak się później okazało, stała się początkiem największego szaleństwa XX wieku. Siła artystyczna utworu i przekaz historyczny tyczący się w zasadzie małego skrawka na Górnym Śląsku, był na tyle uniwersalny i ważny dla narodów mieszkających w tej części Europy, że książka, która w Niemczech ukazała się w 1975 r. doczekała się w Polsce trzech wydań. Już w 1979 roku ekranizacji powieści dokonał Klaus Emmerich, a jego film otwierał XXIX Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie, gdzie był nominowany do Złotego Niedźwiedzia. Natomiast w 1999 roku „Pierwsza polka” doczekała się adaptacji na potrzeby słuchowiska radiowego, której dokonał Witold Malesa, a następnie inscenizacji teatralnej w Ruinach Teatru Miejskiego w Gliwicach.
Czym zatem jest i gdzie tkwi siła powieści Bienka, rozgrywającej się w przeddzień wybuchu II wojny światowej? Odpowiedź na drugą część pytania jest w zasadzie banalna. Jednakowoż niech słowa po raz któryś padną – Horst Bienek dzięki ogromnej pracy włożonej w przygotowanie materiałów faktograficznych potrzebnych do napisania powieści oraz dzięki literackiemu talentowi i życiowemu doświadczeniu stworzył dzieło o głębokiej fakturze literackiej, utkane z tekstów oryginalnych, przetworzonych cytatów źródłowych, stylizowanych na epokę tekstów własnych oraz stworzonych przez siebie fragmentów, choć pisanych prozą, odznaczających się niebywałą urodą poetycką (np. niebywała scena, w której Valeska podgląda sąsiadkę ścinającą w ogrodzie pąki róż) . Pomimo tego, że jest to utwór literacki i kreacja artystyczna jest przecież nad wyraz widoczna, życiorys i talent autora spowodowały, że w książce nie ma fałszu. Powieść jest naturalna jak wody Kłodnicy płynące obok Hotelu Haus Oberschlesien, a jej krystaliczność nie skrywa się w czystości jej wód, ale w prapoczątku zakodowanym w jej źródłach.
Co do pierwszej części pytania, to myślę, że Horst Bienek budując powieść, tworzył poczet nad wyraz charakterystycznych i żywych postaci, a każda z nich, przynajmniej w malutkiej części była swego rodzaju alter ego autora. Zabieg ten zastosował poszukując odpowiedzi na pytanie kim jest – szczególnie bolące w kontekście doświadczeń historycznych jego samego, jak i tragedii społeczności śląskiej uwikłanej w gordyjski węzeł narodowościowy o korzeniach niemieckich, polskich i żydowskich . I myślę, że najlepiej wyrazi to wypowiedź Augusta Scholtisa, cytowana w powieści, ukryta w zapiskach emerytowanego radcy prawnego Georga Montaga, jednego z kluczowych bohaterów pierwszej części tetralogii: „Tragedia Górnoślązaka polega na tym, że nie jest on ani Polakiem, ani Niemcem, lecz właśnie Górnoślązakiem, i że w każdym wypadku robi mu się krzywdę, gdy zalicza się go do Polski albo do Niemiec.”
Kolejne dwie powieści wpisujące się w gliwicki cykl to „Wrześniowe światło” i „Czas bez dzwonów”. Ostatnia książka „Ziemia i ogień”, która już nie koncentruje się tylko na Gliwicach, gdyż akcja toczy się także w Jagniątkowie i Dreźnie (mieście śląskiej gehenny) łączy losy wszystkich Ślązaków – tych z Dolnego i Górnego Śląska, którzy życiorysem opisywali tę krainę do momentu swej katastrofy.
Zachęcając do przeczytania „Pierwszej polki” zacytuję fragment wiersza w tłumaczeniu Józefa Zapruckiego, kończącego cykl poetycki „Co było, co jest?” Horsta Bienka wspaniałego górnośląskiego pisarza, który urodził się w roku 1930 w Gliwicach, a zmarł na AIDS 7 grudnia 1990 r. w Monachium: „każda ulica prowadzi w dzieciństwo / ale wiem / Bergwerkstrasse / wiedzie do gwiazd / ostatniego dnia / odnajdę ją znowu”.

KRYSTIAN GAŁUSZKA – śląski poeta i prozaik, a także bibliotekarz, redaktor, edytor, animator kultury. Autor 18 książek w tym m.in. powieści Księgi Raziela i tomiku poezji po ślonsku Modre ajnfarty.
Cykl Biblioteka nocą był początkowo publikowany w miesięczniku Śląsk.