Paryż – wizytówka domu von Choltitza
Na południowych kresach opolskiej części Górnego Śląska, gdzie krajobraz łagodnie opada ku Morawom, a ślady historii przenikają się z ciszą zapomnienia, wznoszą się ruiny niegdyś wspaniałej rezydencji. Pałac w Łące Prudnickiej, zaniedbany i zrujnowany, był świadkiem dziejów – od czasów średniowiecznych von Wurbenów, przez ród Tschentschau-Mettich, aż po Sedlnitzky-Choltitz, którzy odcisnęli na nim najtrwalsze piętno.
To właśnie w tym pałacu, 9 listopada 1894 roku, urodził się Dietrich von Choltitz – ostatni przedwojenny potomek rodu, a w sierpniu 1944 roku niemiecki gubernator okupowanego Paryża. Zanim jednak jego losy związały się z historią jednej z najpiękniejszych stolic Europy, dorastał w cieniu wież i ogrodów tego śląskiego majątku, przesiąkniętego pruskim rygorem i arystokratyczną tradycją.
Jako generał Wehrmachtu był lojalny, skuteczny, bezwzględny – przeszedł kampanie na Zachodzie i Wschodzie, wykonywał rozkazy. A jednak właśnie on stanął przed rozkazem, którego nie potrafił wykonać. Hitler żądał zniszczenia Paryża: mostów na Sekwanie, katedr, muzeów, całej kultury europejskiej. Von Choltitz wiedział, że ma nieograniczoną władzę i środki. Ale wstrzymał się od wykonania, bezpośredniego rozkazu najważniejszego wodza z Berlina.
25 sierpnia 1944 roku poddał miasto aliantom. Nie wydał rozkazu zniszczenia. Nie dlatego, że był tchórzem. Nie dlatego, że przestał być żołnierzem. Zrozumiał, że ślepe posłuszeństwo prowadzi ku barbarzyństwu. Wiedział, że nie tylko ludzie, ale i kultura są w tej chwili na szali. I dlatego, zamiast zniszczyć, ocalili.
Ale historia jest niecierpliwa i często przewrotna. W dzisiejszym Paryżu niewielu pamięta nazwisko Dietricha von Choltitza. Czasem jego decyzję zbywa się żartem: „Nie zniszczył miasta, bo popijał szampana w Hotelu Meurice”. Jakby kieliszek Veuve Clicquot, a nie akt ludzkiego sprzeciwu, uratował stolicę Francji. Jakby sumienie nie miało nic wspólnego z historią.
A na Górnym Śląsku? W miejscu jego urodzenia – w Łące Prudnickiej – pałac, który widział jego narodziny, rozpada się. Nie ma tablicy, nie ma pamięci. Tylko cisza i kamień, zarastający chwastem. Tymczasem historia tego miejsca zasługuje na więcej. Bo to nie tylko ruina – to symbol. Dom, z którego wyszedł człowiek, który zatrzymał zagładę wielkiego miasta europejskiego nie swojego narodu. I choć nie był bohaterem w klasycznym sensie, był kimś znacznie rzadszym: żołnierzem wysokiej rangi, który miał odwagę odmówić rozkazu. Rozkazu, za którego mógł stracić życie!
Może właśnie teraz – w cieniu zapomnienia i wśród zrujnowanych ścian, nadeszła pora na nowego gospodarza tego miejsca. Pałac w Łące Prudnickiej, zaniedbany i zarośnięty, wciąż skrywa w sobie potencjał, by na nowo ożyć. Jego dostojna wieża, która niegdyś widziała dziecięce kroki Dietricha von Choltitza, dzisiaj milczy – a mogłaby znów opowiadać historie. Historie nie tylko o przeszłości, ale o przyszłości, o nowym właścicielu, który dostrzega w tym miejscu nie tylko ruiny, ale i możliwość odzyskania czegoś cennego.
To nie tylko pałac z historią, to pałac, który mógłby stać się pomnikiem pojednania i refleksji nad tym, co przetrwało, nad tym, co się nie zniszczyło. Współczesny gospodarz mógłby dać temu miejscu drugie życie – nie tylko w sensie materialnym, ale i duchowym. Bo z tą ruiną, wbrew jej zniszczeniom, wciąż można odnaleźć piękno i dostojność, które mogłyby przyciągać tych, którzy potrafią spojrzeć na przeszłość z szacunkiem, ale i z nadzieją na przyszłość.
Pałac, który mógłby stać się miejscem spotkań, wystaw, wydarzeń kulturalnych, ale również takim, które przypominałoby o prawdziwych bohaterach historii, tych, którzy nie szukali chwały, lecz po prostu czynili to, co uznali za słuszne. Zrujnowany, ale pełen potencjału – to idealny obraz, by zakończyć opowieść o miejscu, które jeszcze może na nowo odnaleźć swoją rolę w historii.
Kilka lat temu, na fali osobistej refleksji i potrzeby naprawienia zaniedbań pamięci, napisałem petycję do prezydenta Francji oraz pani minister kultury rządu nad Sekwaną. Prośba dotyczyła nie tylko upamiętnienia decyzji Dietricha von Choltitza, ale także wzywała do refleksji nad tym, jak niewielkie gesty, jak pamięć o przeszłości, mogą stać się fundamentem pojednania między narodami. Niestety, odpowiedź nie otrzymałem, co smuci staranie się zapomnienia o tym człowieku. Nie uraczysz w Paryżu, placu, ulicy, czy nawet skromnej tablicy wspominającej Dietricha von Choltitza.
Francja, kraj kultury, sztuki i refleksji, nie potrafiła spojrzeć na swoją przeszłość w pełnym wymiarze, uznając, że rozdziały tej historii nie są warte wspólnego świętowania, a tym bardziej pamięci. Choć dumna narodowość i historyczna tożsamość Francuzów są nie do podważenia, brak pokory i gotowości do uznania, że historia to coś więcej niż tylko duma narodowa, to smutna cena, jaką płacimy za ignorancję.
Jednak mimo tego rozczarowania, historia i jej bohaterowie nie są tylko domeną politycznych decyzji. Pamięć trwa, nawet jeśli nie znajdzie swojego miejsca w muzeach czy na pomnikach. Może to my – małe wspólnoty, pasjonaci historii, społecznicy i ci, którzy wciąż widzą wartość w pojednaniu – powinniśmy wziąć na siebie odpowiedzialność za kultywowanie pamięci.
Pałac w Łące Prudnickiej, niejednokrotnie zapomniany przez państwowe instytucje, może stać się tym, gdzie pamięć o historii nie umiera. Może to od nas zależy, czy te gesty pojednania i upamiętnienia będą miały przyszłość. Choć Francja nie podjęła tej rozmowy, może to w nas, tu, w Śląsku, kryje się potencjał, by wyciągnąć rękę do przeszłości, by uczcić to, co zasługuje na szacunek – bez względu na narodowość, bez względu na mundur.
Maciej Mischok
fotografie historyczne: domena publiczna
fotografie aktualne: Maciej Mischok ©