O czym milczy tablica
Zaprawdę, łajdakowi poradzi tylko inny łajdak.
(Mo Yan, bum!)
Przebaczamy i prosimy o przebaczenie.
(Orędzie biskupów polskich do niemieckich… 1965)
O czym milczy tablica
– Opowiedz mi, tatusiu, o Polsce – prosiła córka. To było wiele lat temu. Na dobranoc czytywaliśmy bajki Andersena, wiersze Brzechwy, Tuwima i Konopnickiej… Razem z żoną Słowaczką osiedliśmy na południe od Tatr, tam przyszła na świat cała trójka naszych dzieci, więc każdy tekst czytany po polsku był opowieścią o Polsce.
Takie oto były moje pierwsze skojarzenia po przeczytaniu w zaolziańskiej prasie polonijnej ogłoszenia konkursu IDA. Zaraz potem przed oczyma zaczął się przewijać film, którego scenariusz już długo kołatał gdzieś na obrzeżach świadomości. Tam, kołatał. Pukał. Właściwie – skrobał. Rodzinna historia składana przez długie lata cegiełka do cegiełki z opowieści matki i jej siostry, zawsze trochę inna w zależności od opowiadającej osoby, jej aktualnego nastroju lub kontekstu, by po dziesiątkach lat wprawić w osłupienie w związku z całkiem nowymi faktami.
Czy można uchwycić nie tylko treść samej historii, ale również przekazać drogi, jakimi docierała ona do świadomości? Nie wyprostowane, poszerzone i wygładzone dla wygody czytelnika, lecz opisane tak, jak przebiegały? I czy można pod „jedną strzechą” tuż obok pasma na wpół baśniowych wspomnień z dzieciństwa ulokować garść suchych faktów historycznych? Nie wiem. Spróbuję.
Wróćmy więc na początek do rytuału wspólnego czytania z dziećmi. Tak, te wspomnienia są naprawdę piękne. Od tamtych czasów minęło jednak kilka dziesiątków lat. „Dzieciarnia” razem z rozrastającą się gromadką wnuków wpada raczej od święta. Nic w tym dziwnego, setki kilometrów dzielą ich domy od naszego. Ale, powtarzam sobie, w erze Internetu i Skype’a i tak jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji, niż byli kiedyś moi rodzice. Ich wizerunków i naszych podobizn z czasów dzieciństwa daremnie by szukać „w chmurze”, zresztą nawet gdyby były, kto by tam się grzebał w tym chaosie. Jest za to kartonowe pudło po butach pełne starych fotografii i do niego zaglądam coraz częściej.
Na samym wierzchu nie najlepszej jakości kolorowe zdjęcie rodziców (obr. 1). Oboje w sile wieku, na krótko przed tym, nim zaczęli beznadziejną walkę z przypadłościami starości. Za nimi płot koło domu odziedziczonego po ojcu matki, Józefie Strokoszu. Z tyłu stara grusza, na którą kiedyś wdrapywaliśmy się z bratem, a później to samo robił kundel dzieci, zapominając, że nie jest kotem.
Gdyby staruszkom pozującym do zdjęcia ktoś wydał polecenie „w prawo zwrot” i zarazem przeniósł ich w niezbyt odległą przeszłość, przed ich oczyma ukazałoby się łagodnie podnoszące się ku północy zbocze, ze spłachciami pól porośniętych koniczyną, żytem lub owsem, za którymi majaczyła pajęczyna niby-płotu z drutu kolczastego, z pasem zoranej i zbronowanej ziemi – granica państwa. Południowa granica Polski, a północna granica ówczesnej Czechosłowacji.
Biorę do ręki kolejne zdjęcia. Na jednym z nich – marmurowa tablica pamiątkowa z napisem: „Obětem fašismu – Ofiarom faszyzmu 1939-1945” z kolumnami nazwisk, dat i nazw miejscowości (obr. 2). Tablicę umieszczono w południowej części naszej wsi, Końskiej, rozpołowionej przez wydłużający się klin trzynieckiej huty żelaza. Jest w tym jakaś symbolika. Sto lat temu w podobny sposób został rozdarty Śląsk Cieszyński (obr. 3). Ale o tym napisano już tomy, więc wróćmy do wspomnianej tablicy.
W tamtych czasach, a była to połowa lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, każda oficjalna uroczystość na terenie Czechosłowacji połączona była z odegraniem hymnu państwowego i, obowiązkowo, hymnu radzieckiego, czasami ze zbiorowym odśpiewaniem Międzynarodówki. Potem następowała część oficjalna w postaci przemówień aparatczyków, na koniec zaś – część „kulturalna”, program w wykonaniu dziatwy szkolnej. Pamiętam, jak czerwieniąc się i pocąc, sepleniąc i grajerując, deklamowałem okolicznościowy wiersz napisany przez jakiegoś domorosłego poetę, przyznajmy, nie najwyższych, tak samo jak wykonanie, lotów. A potem już w zupełnej ciszy ześliznęła się z płyty czarna wiskozowa płachta.
To, co zobaczyłem, nie wywołało mojego zdziwienia. Już wcześniej wiedziałem od matki, że znajdą się tam imiona i nazwiska dziadka Józefa Strokosza, jego synów Alojzego, Józefa i Karola i córki Heleny, po mężu Grzegorz. Wiedziałem też, że dziadek i ciocia Hela zginęli w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu a wujek Alojzy w katowickim więzieniu. Co jednak wywołało moje zaciekawienie, to miejsce śmierci Karola – Katyń i Józefa – Lwów.
Na moje pytania matka odpowiadała wymijająco, zapewne pomna mojego wyczynu sprzed kilku lat, z czasów, kiedy w kosmos poleciał (i z kosmosu żywy wrócił) Jurij Gagarin. W szkole w atmosferze powszechnej euforii sprzedawano zdjęcia kosmonauty, a ja wszem i wobec oświadczyłem, że takiego bolszewika w domu nie chcę. Oczywiście, o moim występku, dzięki kolegom wyrastającym w ideologicznie dojrzalszej atmosferze, niezwłocznie dowiedział się nauczyciel, a potem rodzice – wezwani na dywanik. Tak więc nie należy się dziwić, że choć od wspomnianego wydarzenia minęło kilka lat, rodzice nadal mieli się przede mną na baczności i że matka nie paliła się do wyjaśniania, jakim to sposobem faszyści mordowali wujów w Katyniu i we Lwowie.
Zresztą, niektóre dane na tablicy okazały się później błędne, co wynikało po prostu z braku informacji.
Mniej więcej w tym samym czasie rodzice zdecydowali się na eskapadę do Polski. Pominę trudności związane ze zdobyciem dokumentów, potrzebnych do wyjazdu. W końcu, kiedy wszystkie formalności zostały załatwione, przekroczyliśmy granicę w Cieszynie i pojechaliśmy autobusem do Katowic. Pamiętam jak przez mgłę park w Chorzowie (dzisiaj domyślam się, iż celem, nieosiągniętym, miała być najprawdopodobniej dzielnica Świętochłowic, Piaśniki), ale wspomnienia zlewają się z późniejszym tam pobytem ze starszym bratem, wypitym w upale piwem i przejażdżką na rauszu kolejką linową ponad Parkiem Rozrywki. Rankiem następnego dnia pojechaliśmy autobusem do Oświęcimia. Wtedy odwiedziłem obóz pierwszy i ostatni raz.
Zachowało się kilka zdjęć wykonanych na taty lustrzance marki Flexaret. Dla ojca było nie do pomyślenia, żeby zdjęcia robić „tylko tak”: każda fotografia musiała kogoś upamiętniać. Dlatego pod ponurą bramą z napisem Arbeit macht frei stoi matka, poważna, dumnie wyprostowana. Ale z każdym następnym krokiem ramiona mamy coraz bardziej się pochylały. Pomimo blisko sześćdziesięciu lat, jakie od tamtego dnia upłynęły, pamiętam doskonale czerwone budynki dawnych koszar, prycze, ścianę śmierci, piece krematoryjne, ogromne, sięgające sufitu gabloty wypełnione okularami, włosami… Matka z początku jeszcze jakoś się trzymała, ale kiedy archiwistce udało się odszukać obozowe zdjęcie cioci Heleny (en face i z obu profilów, numer, pasiaki, chustka związana z tyłu głowy, puste spojrzenie) (obr. 4), uderzyła w wielki płacz i nie mogła się uspokoić przez kilka następnych dni. Nie poszliśmy już do obozowego kina, nie pojechaliśmy do Brzezinki.
Nie wspomniałem jeszcze, że zdjęć dziadka w archiwum nie znaleziono. A może ich wcale nie szukano? Może matka nie miała już na to sił?… O wuja Alojzego nie pytaliśmy wcale, przekonani, że zakatowano go w więzieniu w Katowicach, choć później wiele wskazywało na to, że jednak został przewieziony do Auschwitz.
* * *
Dziadek z ojca strony był Lachem z podfrydeckiej wsi, ale ożenił się z Polką i ojciec wychował się już w polskiej tradycji. Rodzice pobrali się w październiku 1946 roku i po kilku latach i różnych perypetiach przeprowadzili się do domu dziadka Strokosza, gdzie mieszkała samotnie siostra matki, ciocia Milka.
Moje najwcześniejsze wspomnienie: siedzę na przyjemnie chłodnych schodach Strokoszówki, rodziców i brata chyba nie ma w domu, patrzę na oddalające się plecy ciotki Milki. Jest ubrana w niebieski spodek i czerwoną spraną jaklę i powoli zbliża się do beczącej kozy. Bydło wiązało się na łańcuchu umocowanym do wbitego w ziemię stalowego kołka. Kiedy cały krąg o promieniu równym długości łańcucha został wypasiony, trzeba było kołek przesunąć. U nas mówiono, że rogatą trzeba przebić. I właśnie w tym celu szła ciotka do kozy po bajecznie zielonej miedzy. Pejzaż w odległości około stu metrów zamykał szumiący lasek, który w naszym opowiadaniu odegra jeszcze znaczącą rolę.
Wieś miała charakter wołoski, każdy dom stał oddzielnie pośród należących do niego pól. Pełno tu było zagajników, drzew otaczających szpalerami drogi i krzewów porastających brzegi licznych strumieni; również pola sąsiadów odgraniczone były naturalnymi płotami z wysokich, gęstych krzaków. Domy sąsiadów, nawet tych najbliższych, były przez większość roku niewidoczne. O tym, że jacyś sąsiedzi w ogóle istnieją, wiedziało się dzięki zmysłowi słuchu, a czasami, jak to na wsi, węchu. Słowem – raj dla ptaków, saren, zajęcy i … przemytników. Choć przemyt przemytowi nierówny.
Historia domu Strokoszów, losy jego mieszkańców i ich tajemnice przenikały do mojej świadomości fragmentarycznie i zawsze w jakiś sposób zderzały się z beztroską i prawie nieograniczoną wolnością dzieciństwa. Stojąc pod domem i patrząc w południowym kierunku, tam, gdzie ciotka szła przebić kozę, widziało się zagajnik. Ponad zagajnikiem w sporej odległości dymiły kominy trzynieckiej huty żelaza. Stamtąd nieustannie dochodziły stłumione zgrzyty hamujących wagonów i głuchy łomot zderzaków, syczenie pary, zawodzenie syren. Jeszcze dalej mieniły się odcieniami brudnej zieleni, brązu i szarego, przymglonego błękitu garby Beskidu Morawsko-Śląskiego. I znowu, cofając się, wzrok zahaczał o kominy aglomerowni z walącymi się kłębami czerwonawego dymu i zatrzymywał się na zagajniku. Zagajnik nie różnił się specjalnie od innych kęp drzew i krzewów, których pełno było dookoła, ale nęcił i wabił w sposób szczególny, jak każdy zakazany owoc. Tylko tam nie wolno nam się było bawić, nie wolno nam było nawet zbliżać się do tego miejsca bez dorosłej osoby. Bo tam kiedyś była zakopana broń i, nie daj Boże, jeszcze coś zostało (obr. 14).
Płynący skrajem zagajnika potok wyżłobił pokaźny jar, po każdej powodzi zmieniając swoje koryto i poszerzając dno, porośnięte, odkąd pamiętam, olbrzymimi łopuchami. To tutaj pewnej nocy zaczęto kopać. Pracowali wszyscy domownicy, każdy, kto był zdolny utrzymać łopatę, kilof, pniorkę, motykę.
Parę godzin wcześniej, ale już po zapadnięciu ciemności, do drzwi Strokoszówki załomotały kolby. To była pierwsza rewizja, przeprowadzona przez Niemców. Kilku mundurowych i cywil, mówiący po naszymu. Szczęśliwym zrządzeniem losu, a może dlatego, że Pan Bóg jeszcze nie do końca był zdecydowany, w elektrowni coś wysiadło i wszędzie panowały nieprzeniknione ciemności. Więc błyski latarek, przekleństwa. Nic. Po długim czasie, kiedy ucichły psy u Wojnara, Raszki, a potem nawet u Krzyżanka, uzbrojona w narzędzia rodzinna brygada stanęła do pracy. Wiatr rozegnał w końcu chmury i ciekawski księżyc przez szczeliny między listkami brzóz i dębów przyglądał się, jak nad brzegiem strumienia powstaje głęboka jama.
Ale to był dopiero początek kłopotów. Po kilkudniowych ulewach paręset metrów z prądem potoku niezbyt rozgarnięty Knobloch znalazł dziwny metalowy przedmiot. Co to może być? Jakiś wydłużony walec, tuba, niestety, zamknięta ze wszystkich stron. Tak czy inaczej, nadałoby się toto doskonale do wzmocnienia piasty jednego z kół wózka, której dni wydawały się policzone. Tylko jak się do tego dobrać? Nie namyślając się wiele, Knobloch unieruchomił przedmiot w szczękach imadła i zaczął oklepywać młotkiem.
Siostra Knoblocha cedziła właśnie kluski, kiedy rozległ się huk. Cedzak wypadł jej z ręki, a obiad z głośnym plaśnięciem wylądował na popalonych delinach koło pieca. Roztrzęsiona wybiegła przed dom. Z szopy, chwiejąc się na nogach, wytoczył się Knobloch. Był blady jak ściana, obie ręce trzymał przyciśnięte do brzucha, spomiędzy palców sączyły się strumyki krwi. Zanim dowieziono go do szpitala, stracił przytomność i już jej nie odzyskał. Gestapowcy krążyli wokół umierającego jak sępy, ale niczego nie udało im się dowiedzieć.
Wody strumienia jaszcze kilkakrotnie odkrywały paki z pistoletami, nabojami, granatami, spłonkami i detonatorami i za każdym razem domownikom udawało się je zamaskować ziemią i gałęziami. Ale od tamtego zdarzenia z Knoblochem Pan Bóg ostatecznie odwrócił się od Strokoszów.
– Mamuś, jyny skónd sie ta bróń wziyła i na co była? Bo jak miała być na Niymca, to czymu ji nie użyli, czymu po przijściu faszystów jóm w takim popłochu zakopowali?
* * *
– Nigdy nie zapóminejcie, dziecka, żeście sóm Polokami. Pamiyntejcie, że cało rodzina zginyła za polskość!… – zwykła mawiać matka, kiedy tylko nadarzała się po temu okazja. Do tego imperatywu trzeba odnieść kilka uwag o charakterze merytorycznym i jedną o charakterze formalnym.
Wojny nie przeżyła, oprócz wymienionych na tablicy, babka Zuzanna Strokoszowa. Umarła jednak nie z rąk faszystów, lecz w szpitalu, po operacji przepukliny, na częste wówczas powikłanie – zator tętnicy płucnej. Natomiast wojnę przeżyły, oprócz matki, jej starsza siostra, ciotka Milka, i dwie nasze kuzynki: córka Alojzego, Krysia i córka Heleny – Henia. Po Józefie został natomiast nieślubny syn.
Wiadomość o przyjściu na świat wnuka z niepobłogosławionego łoża wywołała u dziadków-tradycjonalistów konsternację, tym bardziej, że Józef przepadł na samym początku wojny, na kilka miesięcy przed urodzeniem syna; od tej pory nie mieli o nim żadnych informacji, nie znali też miejsca jego pobytu. Więc co z tym fantem? „Na szczęście” dla nich po upływie jakiegoś czasu niedoszła synowa urodziła córeczkę, więc sprawa wydawała się być załatwiona. Jednak nie dla naszej mamy. Wiem, że ten nieuregulowany dług przez lata wywoływał w niej głęboką rozterkę, czasem szukającą ujścia w potoku słów w monologach, w których raz była obrońcą, a raz oskarżycielem. Ale dopiero na progu śmierci zdecydowała się z tym człowiekiem spotkać i pojednać.
Córka Alojzego, Krysia, obdarzona została wybitnym talentem muzycznym, który jednak z jakichś powodów został kompletnie zmarnowany (jedyny ślad po nim to wielka płytoteka muzyki klasycznej). Pochodząca z niemiecko-czeskiej rodziny matka Krysi wyszła ponownie za mąż za śląskiego Polaka. Dziewczynę wykierowano na pielęgniarkę, jednakże praca nie przynosiła jej satysfakcji. Szarpana przez emocje i niespełnione ambicje popadła w nałóg, z którego się nie podniosła.
Córka Heleny, Henia, we wczesnym dzieciństwie wychowywana przez naszą matkę i ciotkę Milkę, a później przez macochę, wyszła młodo za Czecha. Na wielkie biadolenie matki, dla której taki mezalians równoznaczny był ze zdradą najwyższych rodzinnych wartości, odpowiadała niezmiennie: „Ja go kocham. A ty, ciociu, masz dwóch synów. Czy możesz wiedzieć, jak potoczą się ich losy?” To był na pewno rodzaj klątwy, która, choć niezbyt celna, uderzyła we mnie rykoszetem.
Syn wuja Józefa poślubił Czeszkę, ale całe życie poświęcił pracy w interesie lokalnej polskiej społeczności.
Tylko brat Andrzej uniknął klątwy bez zadraśnięcia.
A kwestia formalna, czyli nasz język? To już całkiem odrębna sprawa. Zawsze powtarzam, że gdyby któryś z golęszyckich kniaziów na Podoborze wykazał się podobną butą i bezwzględnością, jak sławni Mieszko i Bolko16, to dzisiaj nasza gwara byłaby językiem literackim, którego uczyłyby się poznanioki, a hymnem narodowym – Gojiczku zielóny. To, co dla jednych jest językiem, pierwszym i najważniejszym, dla innych, niestety, może być niedorozwiniętym bądź schamiałym krewniakiem „prawdziwego” języka. I trudno na to cokolwiek poradzić.
Można natomiast, a nawet trzeba uzmysłowić sobie procesy (raczej uniwersalne) „jednoczenia” – tworzenia państw i narodów przez stopniowy podbój sąsiednich plemion, ich ujarzmianie ogniem i mieczem, wieszanie, oślepianie i trzebienie opornych, sprzedawanie do niewoli, aż wreszcie podbite ludy przestały kąsać bucior najeźdźcy, popadły w apatię, by nie tylko zaakceptować niewolę, wyprzeć z pamięci wszystkie tamte wydarzenia, ale w końcu – ciemiężyciela pokochać i z nim się utożsamić.
Choć to, oczywiście, duże uproszczenie.
* * *
Fragmenty pewnego niewysłanego listu:
„No i stało się, obraziłem Panią. Ale przecież zdanie – „świetnie, że zgadzamy się co do tego, iż Polaków nie było nad Olzą od początku dziejów, o ile więc to jeszcze Pani nie nudzi, chciałbym zapytać, kiedy oni się tam, Pani zdaniem, pojawili?” – to zwykła figura retoryczna. Wcale nie miałem zamiaru „przepytywać” Pani z historii, rozkręcać festiwalu zarozumiałości i tryumfalizmu. Chciałem po prostu skierować naszą rozmowę na temat budowania tożsamości narodowej cieszyniaków, przyczyn tego procesu, jego mechanizmów. Stało się, w zapale dyskusji nie przewidziałem skutków tak postawionego pytania, jak zdarza się to kiepskim szachistom, niepotrafiącym wyobrazić sobie sytuacji na szachownicy na co najmniej trzy kolejne posunięcia. (…)
Zanim zapadło milczenie, napisała Pani, że nie można być obiektywnym, pomijając to, co między Polakami a Czechami działo się na Zaolziu od samego końca pierwszej wojny, że nie można nie wspomnieć Šnejdárka, Stonawy i wynaradawiającej działalności Maticy Slezskiej w latach międzywojennych. Na swoją obronę mam tylko to, że nie piszę traktatu naukowego, zaś forma, jaką wybrałem, w samym założeniu pozwala na bardzo subiektywne potraktowanie materii. Nie miałem ambicji prezentowania wszystkich punktów widzenia, nie chcę też nikogo przekonywać do mojego, co najwyżej – zaciekawić i pobudzić do refleksji. Tak jak ktoś, kto pisze esej na temat rzezi wołyńskiej, nie ma obowiązku rozpocząć go od przytoczenia ustawy znanej jako „lex Grabski”, a autor zajmujący się w podobnej formie holokaustem nie musi analizować istoty traktatu wersalskiego. Bo choć „lex Grabski” i traktat wersalski pomogą, być może, lepiej zrozumieć pewne procesy, nie mogą usprawiedliwiać bestialstwa na końcu tych procesów. (…)
Teraz, kiedy, jak się obawiam, kontynuacji dialogu raczej już nie będzie, powiem Pani, co mną kierowało, kiedy zdecydowałem się do Pani zwrócić pierwszy raz. Oprócz tego, oczywiście, że spodziewałem się pewnych wskazówek warsztatowych, miał to być również swojego rodzaju test, jak tekst mógłby zostać przyjęty, (…) gdyż pewien człowiek, który bardzo mi pomógł w zdobyciu materiałów źródłowych, napisał do mnie coś w sensie – trochę się panu dziwię, bo przecież oni tam pana za to na Zaolziu obedrą ze skóry.
Nie wykluczam takiego rozwoju wydarzeń, ale tylko pod warunkiem, że swój zamiar dociągnę do końca i że ktoś to gdzieś kiedyś opublikuje.”
* * *
Z historią jest tak, jak z innymi dziedzinami wiedzy: najbardziej kompetentnymi do jej zgłębiania i popularyzacji są ludzie historią parający się profesjonalnie. Niestety, na temat historii, podobnie jak na temat polityki i szczepienia przeciwko covidowi-19, wypowiada się dosłownie każdy. A skoro każdy ma trochę inną perspektywę, wiedzę i intencje, mamy do czynienia z wielością interpretacji, preparowaniem faktów, ich wygładzaniem, przycinaniem czy wręcz „zapominaniem” o niektórych, byle tylko dopasować całość do z góry założonej koncepcji.
Nie inaczej musi zostać odebrana moja amatorska próba „historyzowania”. Jednakże po reprymendzie, jakiej udzieliła mi znajoma, którą poprosiłem o zapoznanie się z tezami tego tekstu, jej zamieszczenie wydaje mi się potrzebne.
Kto więc ma „większe prawo” do Ziemi Cieszyńskiej? Polacy? Czesi? Niemcy? Morawianie? Celtowie? Scytowie?… czy w końcu, by już dalej nie nawijać, małpoludy, zamieszkujące okolice dzisiejszych Kończyc Wielkich 800 tysięcy lat temu?
Pewne jest to, że nasi prawdopodobni słowiańscy przodkowie, Golęszyce, przybyli na te ziemie blisko piętnaście wieków temu. Nie byli oni ani Czechami, ani Polanami, ani Wiślanami nie byli też Ślężanami ani Opolanami; ot – jedno z wielu małych plemion zachodniosłowiańskich. Przez ziemie Golęszyców przetoczyły się w czasach Świętopełka wojska Morawian (druga połowa w. IX), a potem przyszli na dłużej wojowniczy Polanie z hen daleka, z okolic dzisiejszego Poznania. Później wojska któregoś z Przemyślidów ciągnęły tędy na Kraków z odległej Pragi, która wtedy jeszcze nie mogła się poszczycić stu wieżami, za to słynęła z renomowanego targowiska, na którym można było kupić złowionych w kniejach dzikusów.
Nie łudźmy się. Pierwsi Piastowie, którzy wtargnęli na dzisiejszy Śląsk pod koniec X wieku, też opierali ekonomikę błyskawicznie rozrastających się podbitych terytoriów na łupieżach i na handlu ludźmi. Iluż więc Golęszyców trafiło na targi niewolników? Dopiero później odkryto, że bardziej opłacalne od sprzedaży chamów jest sprzedawanie wyhodowanej przez tychże pszenicy i wykarczowanego i spławianego przez nich drewna. Tym bardziej, że od pewnego momentu już nie dało się dłużej udawać, że to przecież nie ludzie, tylko zwykli poganie.
Mijały lata, państwo Piastów rozpadło się na dzielnice. Dzieliły się dalej powstałe po rozpadzie dzielnicowym śląskie księstwa. Jednym z końcowych produktów tego rozdrabniania było Księstwo Cieszyńskie, które powstało w ostatniej dekadzie w. XIII, a na początku XIV wieku złożyło hołd lenny Koronie Czeskiej.
Mijały wieki, po śląskich Piastach do cieszyńskiego grodu przyszli Habsburgowie… Ale to zawsze była tylko „władza”, najpierw jakiś panek i jego wojowie, potem rozrastające się rzesze urzędników. Ale proso i pszenicę siał i zbierał ten sam lud, który nie zmieniał ani swojego języka, ani zwyczajów, obojętne, czy na zamku siedział Piast, Niemiec czy szwedzka drużyna. A już zupełnie nie miało znaczenia, czy pan cieszyńskiego zamku kłaniał się o kilka rzędów ważniejszym panom krakowskim, praskim czy w końcu tym wiedeńskim. Od tego przecież nie przybywało ani kłosów na polu, ani świńskich ogonków w chlewikach.
Do znamiennej zmiany w tym względzie doszło w wieku XVIII, w czasie umacniania się systemów absolutystycznych. Celem monarchów było wychowanie światłego, wyposażonego w wiedzę poddanego, który byłby zdolny podołać nowym wymogom gospodarczym i militarnym kraju. Stąd reformy systemów edukacyjnych, najpierw Prus, a potem Austrii, które nagle w poddanych odkryły o wiele większe możliwości, niż tylko talent do pomnażania kłosów i ogonków.
Monarchia Habsburgów, w skład której wchodziła (od XVI wieku) Korona Czeska i jej lennik, Księstwo Cieszyńskie, należała pod względem etnicznym do najbardziej zróżnicowanych krajów Europy. Reforma, wdrażająca szkolnictwo powszechne, musiała się więc prędzej czy później uporać właśnie z problemem etnicznym. Katalizatorem tych procesów okazała się Wiosna Ludów z jej narodowościowym fermentem.
I w takich warunkach przyszło działać pierwszym cieszyńskim budzicielom narodowym. Jakkolwiek jeden z najwybitniejszych, Paweł Stalmach, był świadom swoich śląskich korzeni, nigdy, zdaje się, nie myślał o Ślązakach, jako o narodzie. Jego nauczycielem i mistrzem był wielki słowacki narodowiec, Ľudovít Štúr, wówczas wykładowca w liceum ewangelickim w Bratysławie. Uczestnicząc w zakładaniu przez Štúra pierwszego słowackiego periodyku – Slovenskje narodnje noviny – Stalmach miał możliwość poznania tego procesu od podszewki, co okazało się niezwykle cenne w czasie, kiedy sam rozkręcał Tygodnik Cieszyński (1848). Na początku w. XIX sytuacja Słowaków i Ślązaków wykazywała liczne podobieństwa. Jedni i drudzy nie posiadali własnej wysokiej kultury, miejscowe odmiany słowackiego mogły być uważane za gwary czeskie; podobnie było z gwarami śląskimi w odniesieniu do języka polskiego. Jednakże, podczas kiedy Štúr przeszedł drogę od „narzecza“ słowackiego po nowoczesny język słowacki (por. jego kluczowe dzieło – Nárečja slovenskuo alebo potreba písaňja v tomto nárečí ), dla którego stworzył podstawy gramatyki, zaś dzięki swojej charyzmie dał potężny impuls do szeroko zakrojonej twórczości literackiej w tym języku, także tych słowackich autorów, którzy początkowo pisali w języku czeskim, u Stalmacha wzięła górę fascynacja historią i kulturą Polski, szczególnie literaturą okresu romantyzmu. Pewnym paradoksem może się wydać fakt, że z dziełami polskich poetów romantycznych zapoznał się Stalmach najprawdopodobniej dopiero podczas studiów w Bratysławie, choć jego zapał do nauki języka polskiego udokumentowano już wcześniej, kiedy jeszcze uczęszczał do cieszyńskiego liceum. To właśnie na studiach w Bratysławie, a następnie w Wiedniu, gdzie spotkał wielu polskich studentów z Galicji, ugruntowały się jego propolskie poglądy patriotyczne, zaś w czasie Zjazdu Słowiańskiego w Pradze, w którym wziął udział, dołączył do delegacji polskiej.
Oczywiście, to podejście musiało mieć korzenie również w trzeźwej ocenie realnej siły śląskiego żywiołu na ziemi cieszyńskiej wobec potężnych wpływów Galicji. Miało ono też inne, w pełni racjonalne uzasadnienie: język cieszyńskiego ludu (będący w tym czasie – podobnie jak język słowacki przed Štúrem – językiem chłopów, fornali i pastuchów) był zbliżony do polskiego, zaś Ślązacy mogli czytać po polsku bez większych trudności, w odróżnieniu od książek pisanych po czesku.
Tak więc na większości obszaru Śląska Cieszyńskiego w XIX wieku pod strzechy trafiały polskie gazety (m. in. „Gwiazdka Cieszyńska” Stalmacha, kontynuatorka „Tygodnika Cieszyńskiego”, która oddała nieocenione usługi w krzewieniu polskiej świadomości narodowej wśród mieszkańców ziemi cieszyńskiej) i polskie książki, zaś dziatwa szkolna korzystała z polskich podręczników wydawanych w Krakowie, a przede wszystkim we Lwowie.
Czeski ruch narodowy na terenie Śląska ocknął się z drzemki dopiero kilkanaście lat później, w związku z dążeniem do tzw. trializmu, na mocy którego Królestwo Czeskie miało nabyć w ramach monarchii podobnych praw, jak wcześniej Węgrzy, przy czym Śląsk Cieszyński miał faktycznie wejść w skład Korony. Sam Stalmach dał się wtedy słyszeć, że nie ma większych zastrzeżeń co do takiego rozwiązania, pod warunkiem, że zachowane zostanie prawo ludności do używania języka polskiego.
Większą aktywność czeskich narodowców odnotowano dopiero pod sam koniec wieku XIX, wraz z napływem czeskiej inteligencji do burzliwie rozwijającego się zagłębia karwińskiego. Było to jednak w czasie, kiedy znaczna część mieszkańców ziemi nad Olzą uważała się już za Polaków.
Oczywiście, nie sposób tu wymienić wszystkich działaczy, którzy w wieku XIX brali udział w krzewieniu idei polskości i w budowaniu polskiej tożsamości ludu cieszyńskiego, podobnie jak czytelnik nie znajdzie tu żadnej wzmianki o niebagatelnej i w wielu obszarach życia wiodącej społeczności cieszyńskich Żydów, a przede wszystkim Niemców i ich dążeń germanizacyjnych. Są jednak na ten temat wyczerpujące opracowania autorstwa zawodowych historyków.
I tak oto dobrnęliśmy do XX wieku i I wojny światowej, w wyniku której upadły wielkie europejskie monarchie, a na ich gruzach powstały państwa narodowe, w tym Polska i Czechosłowacja. Oba te państwa od razu skoczyły sobie do gardeł w batalii o jeden z najbardziej uprzemysłowionych obszarów byłych Austro-Węgier – skrawek ziemi na lewym brzegu Olzy. Pierwsze próby podziału Śląska Cieszyńskiego miały jeszcze charakter polubowny: w wyniku uzgodnień lokalnych rad – polskiej Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego i czeskiego Zemského národního výboru pro Slezsko – teren Śląska Cieszyńskiego został tymczasowo podzielony według kryterium etnicznego z zastrzeżeniem, że ostateczne rozgraniczenie terytorium pozostawia się do rozstrzygnięcia przez rządy Polski i Czechosłowacji. W wyniku tego większa część przemysłowo-wydobywczego kompleksu Śląska Cieszyńskiego znalazła się w granicach Polski.
Jednakże rząd w Pradze nie zaakceptował etnicznego kryterium podziału. Strona czechosłowacka już wcześniej przedstawiała wobec całego regionu pretensje w oparciu o racje historyczne. W rzeczywistości magnesem dla obu stron były złoża koksującego węgla kamiennego w zagłębiu karwińskim, huta w Trzyńcu i zakłady przemysłowe w Boguminie, zaś dla Czechosłowacji ogromne znaczenie strategiczne miała ponadto przecinająca strefę kolej koszycko-bogumińska, najbardziej efektywna arteria łącząca Czechy ze Słowacją.
Mimo, iż do rozwiązania sprawy było daleko, Józef Piłsudski, Naczelnik Państwa Polskiego, ogłosił na spornych terenach wybory do Sejmu Ustawodawczego. W krótkim czasie Czechosłowacja zajęła zbrojnie część Orawy i Spisza, zaś Wojsko Polskie umocniło się na linii tymczasowej granicy przecinającej Śląsk Cieszyński. W styczniu 1919 roku odziały Armii Czechosłowackiej, dowodzone przez podpułkownika Šnejdárka, uderzyły na pozycje Polaków, wypierając ich na linię Wisły, po miasto Skoczów. W walkach po stronie Wojska Polskiego wzięły udział oddziały miejscowej ludności, potraktowane przez Czechów jako grupy terrorystyczne i brutalnie spacyfikowane. Dokonano też na żołnierzach polskiej armii udokumentowanych zbrodni wojennych. Do najbardziej nagłośnionej doszło w miejscowości Stonawa.13
W wyniku nacisku mocarstw zachodnich akcje bojowe zostały wstrzymane a czechosłowackie oddziały wycofały się na linię demarkacyjną przebiegającą częściowo wzdłuż Olzy i na północ od linii Kolei Koszycko-Bogumińskiej. Uzgodniono, iż podział terytorium dokonany zostanie w oparciu o plebiscyt miejscowej ludności.
Już przed wojną na ziemi cieszyńskiej rozwijała intensywną działalność założona przez Józefa Kożdonia Śląska Partia Ludowa, która po wojnie optowała za niepodległością byłego Śląska Cieszyńskiego z perspektywą jego fuzji z państwem Górnoślązaków. W obliczu klęski tej idei Kożdoń postanowił dogadać się z Czechami, którzy w zamian za poparcie przez „ślązakowców” czeskich roszczeń do Śląska Cieszyńskiego obiecali Ślązakom przyznanie autonomii. Wobec silnej pozycji ŚPL na północny wschód od Olzy realną stała się możliwość przegłosowania w plebiscycie Polaków przez połączone siły Czechów i „ślązakowców”.
W tym czasie doszło do niebywałego wzrostu napięcia społecznego i aktów przemocy aktywizujących się paramilitarnych oddziałów bojowych, które przy pomocy pałek i łomów „nawracały” renegatów i „przekonywały” niezdecydowanych. Dokonywano aktów terroru wobec pojedynczych osób i rodzin, a także dochodziło do wzajemnych potyczek polskich, czeskich i „ślązakowskich” bojówek.
Groźba przegrania plebiscytu na terenie całego byłego Księstwa Cieszyńskiego jak też niekorzystna sytuacja na froncie w wojnie z Sowiecką Rosją wczesnym latem 1920 skłoniły Polskę, dążącą do zminimalizowania strat, do wycofania się z żądań przeprowadzenia plebiscytu i zwrócenia się do mocarstw zachodnich o arbitralne rozstrzygnięcie sporu. Również Czesi nie zgłaszali sprzeciwu wobec zaniechania plebiscytu, w pełni zadowalając się obecnym stanem, czyli granicą na Olzie z zachowaniem zagłębia karwińskiego i huty trzynieckiej oraz strategicznego odcinka Kolei Koszycko-Bogumińskiej.
Rozstrzygnięcie Rady Ambasadorów z końca lipca 1920, potwierdzające ostatecznie granicę na linii demarkacyjnej, lewobrzeżna ludność polska, rozpalona do białości w kampanii plebiscytowej, przyjęła jako zdradę (obr. 10). Irredentystyczne nastroje utrzymywały się przez następne niemal dwie dekady, tym bardziej, iż ze strony czeskiej obserwowano silne zdeterminowanie w obsadzaniu wszystkich kluczowych stanowisk „swoimi ludźmi”, a na zatrudnionych robotników wywierano brutalny nacisk asymilacyjny, zmuszając ich do zapisywania dzieci do czeskich szkół pod groźbą utraty pracy. 8, 9
W wyniku tego tysiące Polaków dobrowolnie lub pod przymusem opuściły tę ziemię, znaną później jako „Zaolzie”, szukając godniejszych warunków życia na terenie Państwa Polskiego.
* * *
Nazwisko Strokosz należy w Polsce do rzadkich, w całym kraju mieszka obecnie około 250 osób, które tak się nazywają, z tego ponad 140 w Województwie Śląskim. W Czechach żyje 21 Strokoszów, następne 2 osoby używają pisowni Strokoš.
Linia, z której pochodzi dziadek, rozpoczyna się w Lesznej Górnej. Pierwszym ze Strokoszów, o którym mówią księgi parafialne, był Jerzy, luteranin, zm. 12.12.1684. Następnie ród rozszerzył się do Lesznej Dolnej, Trzyńca i Puńcowa.
Dziadek urodził się się w Lesznej Dolnej 9.4.1879 w rodzinie małorolnego chłopa. Po ukończeniu szkoły powszechnej wyuczył się za krawca, później pracował jako robotnik w hucie trzynieckiej. Mało mi wiadomo o wczesnym okresie życia dziadka. To, że lubił wypić, to fakt. Reszta – to legendy. Jedna z nich wydaje mi się jednak bardzo prawdopodobna. Dziadek uwielbiał czytać, a nade wszystko umiłował Sienkiewicza. Druga część tej legendy mogąca już wywoływać pewne wątpliwości twierdzi, że po znojnym dniu odpoczywał, czytając przy świetle księżyca, by oszczędzać naftę. W zależności od sytuacji finansowej nie zaniedbywał też swojej drugiej pasji, spłukując cierpki posmak ciężkiej i nudnej roboty w miejscowej karczmie. I tam ją zobaczył pierwszy raz. Uwijała się pośród stołów, roznosząc napełnione, a potem zbierając puste krygle i sztamperliki. Z pobłażliwym uśmiechem, czasem z udawanym gniewem odcinała się od karczemnych żarcików sztamgastów, nieraz z krzykiem oganiała się od nachalnych łap… A jak ona tańczyła!
Na pewno nie należała do piękności. Ciemna karnacja skóry, szerokie czoło, wydatny, jakby złamany nos (taką samą fizjonomią obdarzony był kuzyn matki i jego syn) niosły w sobie coś egzotycznego, niesłowiańskiego. I może właśnie to, w połączeniu z temperamentem, pociągało dziadka? A odwrotnie? Jakie cechy dziadka były atrakcyjne dla babki? Jego elokwencja, oczytanie? Być może. Bo na pewno nie bogactwo.
Zuzanna, z domu Frankówna, urodziła się 12.2.1883 w Ropicy. Jej ojciec był stolarzem, matka gospodynią domową. O ile w rodowodzie dziadka znajdziemy wyłącznie nazwiska o śląskim i polskim brzmieniu, o tyle jedna z babek babki nazywała się po ojcu Schubert a druga – Holdinger. Kolejna z familijnych legend głosi, że rodzina którejś z nich przywędrowała aż z dalekiego Królewca, ale, z drugiej strony, mało to było na Śląsku rodzimych Niemców albo Żydów? Ten Królewiec brzmi jednak dobrze, niech więc zostanie.
Ślub odbył się 24.10.1904 w Kościele Parafialnym w Lesznej Górnej.
Młoda para zamieszkała w kolonii robotniczej w pobliskim Trzyńcu. Nadeszły czasy ciułania grosza do grosza, czasy smutku, gdyż wtedy prawdopodobnie urodziło się i umarło pierwsze dziecko. Po siedmiu latach wyrzeczeń pieniędzy uzbierało się tyle, by razem z pożyczką wystarczyło na kupno domu z dwoma hektarami roli i połową hektara lasu na południowym obrzeżu Puńcowa. Przy wyborze tego miejsca decydującym mógł być fakt, że w Puńcowie od kilkudziesięciu lat mieszkali już jacyś Strokoszowie, możliwe, że dalecy krewni. Po tym, jak w roku 1920 ustaliła się w końcu granica między Polską a Czechosłowacją, dom znalazł się po czeskiej stronie i administracyjnie wcielony został do Końskiej.
Ktoś pewnie powie – ale fart! Tylko siedem lat i zaoszczędzili na dom! Faktem jednak pozostaje, że z dwóch hektarów kamieńca nie dało się utrzymać rodziny. Tym bardziej, że Pan Bóg jeszcze w tym czasie szczodrze parze błogosławił. Alojzy urodził się w roku 1909, Józef w 1911, Emilia w 1912, Maria w 1913 (zmarła wkrótce po przyjściu na świat), Karol w 1915, Helena w 1919 i najmłodsza, nasza mama, kolejna Maria – w roku 1921 (obr. 16 – za11).
* * *
Matka umarła w sierpniu 1993 roku. Na kilka lat przed śmiercią spotkała się s profesorem Mečislavem Borákiem, zbierającym materiały do przygotowywanej publikacji o zaolziańskich ofiarach sowieckich obozów i więzień.1 Po rozmowie, zapewne po to, by jeszcze raz uporządkować wspomnienia, napisała do profesora list, którego fragmenty zostały przytoczone w rozdziale „Dokumenty i wspomnienia” publikacji (obr. 5). Rękopis tego listu znalazłem też w papierach po śmierci matki.
„Chcę podać kilka znanych szczegółów o śmierci swego brata Józefa Strokosza. Od roku 1939 był komendantem przysposobienia wojskowego miejscowej grupy. Kiedy 1 września wybuchła wojna, podczas wycofywania się przed niemieckim najeźdźcą wpadł do domu, by się pożegnać. Po sześciu tygodniach wrócił całkiem załamany psychicznie. Opowiadał, jak to z kilku towarzyszami niedoli chcieli dostać się do Rumunii, lecz zepsuł im się samochód. Właśnie w tym momencie z przeciwnej strony nadjechali w strażackim wozie koledzy z Końskiej i na zbiorową przepustkę przyjechali wszyscy do domu. Na drugi dzień jeden z kolegów przyszedł ostrzec brata, że niemiecka policja dopytuje się o niego. Na nasze prośby, by uciekał tam, skąd przyszedł, odpowiedział: Nigdzie nie pójdę, jest wojna, bawić się ze mną nie będą. Kula w łeb i gotowe… Kiedy widział, jak łzy spływają w twarzy mamy, zmienił zdanie i odszedł… by zginąć we lwowskim więzieniu, spalony żywcem. Po wojnie dowiedzieliśmy się od świadka tragedii, że pracował we Lwowie w ruchu oporu. Tam został aresztowany, a kiedy bolszewicy wycofywali się przed niemieckim okupantem, zamurowali okna i drzwi więzienia, gdzie byli zamknięci więźniowie polityczni, oblali benzyną i zapalili. (…)
Drugi brat Karol Strokosz, również kawaler, odbywał zasadniczą służbę wojskową, kiedy Zaolzie zostało przyłączone do Polski. Na tej podstawie został zwolniony i zgłosił się do policji. Pracował w Piaśnikach na Górnym Śląsku. Dwa tygodnie przed wybuchem wojny był w domu i wtedy widzieliśmy go po raz ostatni. W czasie kampanii wrześniowej widział go kolega z Końskiej, jak w lesie (miejscowość już zapomniałam) opiekował się chorym komendantem ze swojej placówki. Podczas zawieruchy wojennej znalazł się ma kresach Polski również najstarszy brat. Było to w październiku, kiedy do Lwowa przyjechał transport policji wziętej do niewoli przez wschodnich okupantów. Brat sprawdził telefonicznie, że jest wśród nich Karol Strokosz. Poszedł tam, ale nie został wpuszczony, że jest późno (10 godz.). Poszedł więc rano i dowiedział się, że w nocy zostali wywiezieni. Na pytanie, dokąd, padła odpowiedź na Sachalin! Czy polegało to na prawdzie, nie wiadomo. Nigdy już o nim nie słyszeliśmy.
Najstarszy brat Alojzy Strokosz był chemikiem i wówczas bolszewicy zaproponowali mu pracę w laboratorium we Lwowie . Znał nawet warunki pracy. Były więcej niż marne. Zrezygnował i wrócił, mówiąc: Wolę zginąć od kulturalnego wroga, niż od przyjaciela wbijającego nóż w plecy. Boleśnie poznał kulturę tych nadludzi w cieszyńskim, a później w katowickim więzieniu, by zginąć w Oświęcimiu…”
List do profesora zawiera w zasadzie wszystko to, czego o wujach dowiedziałem się wcześniej z bezpośrednich rozmów, oczywiście, poza niektórymi szczegółami z ich prywatnego życia. Wielu rzeczy dowiedziałem się później z innych źródeł.
Józef zginął we lwowskich „Brygidkach”, jednym z więzień, gdzie sowieci dokonali masowego mordu więźniów politycznych. Po opuszczeniu Zaolzia w roku 1939 zaangażował się w antysowiecki ruch oporu we Lwowie, biorąc z założoną przez siebie grupą udział w kilku akcjach zbrojnych. Zatrzymany podczas jednej z nich, uwięziony, zginął straszną śmiercią 22 czerwca 1941.11
Karol cieszył się u swoich najbliższych nie najlepszą opinią. Matka opisywała go jako człowieka zadziornego i lekkoducha. Jednak uciekając po przegranej kampanii wrześniowej na wschód nie opuścił swojego komendanta, choć zapewne nic nie stało na przeszkodzie, by starego zostawić własnemu losowi, zdjąć mundur i rozpłynąć się wśród cywilów. Ten fakt rzuca na jego osobowość zupełnie nowe światło, w kontraście do obiegowych opinii i faktów, do których jeszcze dotrzemy. Został stracony w Twerze w roku 1940, przedtem więziony w Ostaszkowie. Jego szczątki mają spoczywać w zbiorowej mogile w Miednoje.1
Alojzy został stracony w 1942 roku najprawdopodobniej w Oświęcimiu (obr. 13). Czy padł ofiarą miejscowych konfidentów, przy pomocy których gestapo i SS, tak jak w każdym podbitym kraju, starały się wyłapać Żydów, komunistów i inne osoby potencjalnie zagrażające Rzeszy? Czy dosięgła go jego działalność w siatce wywiadowczej AK w niemieckim Hanowerze,10, 11 dokąd został zesłany na prace przymusowe? Tego się już chyba nie da ustalić.
A jeśli chodzi o dziadka i ciocię Helę? Są w zasadzie dwie częściowo się pokrywające wersje.
Pierwsza – Helena (obr. 7), wówczas matka kilkumiesięcznej córeczki, została wciągnięta do ruchu oporu, miejscowego oddziału Armii Krajowej.2, 11 W „posagu” przyniosła informacje o broni, od początku wojny zakopanej w lesie dziadka. W jakiś czas później grupka osób pod osłoną nocy odkopała i zabrała skrzynie (chociaż, podobno, nie wszystkie). Wkrótce potem komórka AK została zdekonspirowana, przewożący broń przyłapani z „towarem”, a pod drzwiami domu Strokoszów pojawiło się gestapo. Wiadomość o śmierci dziadka i cioci dotarła z Oświęcimia w roku 1944 w odstępie kilku miesięcy.
Druga wersja, moim zdaniem mniej prawdopodobna, mówi, że za przechowywanie broni została aresztowana i stracona tylko ciocia Hela. Dziadek miał paść ofiarą konfidenta z szeregów wielu nieprzychylnych mu osób jeszcze z czasów, kiedy w euforii świętował aneksję Zaolzia przez Polskę.

* * *
Istotą ageizmu jest negatywny stosunek do starców, szczególnie zaś do ich mentalnej skostniałości, która miałaby się m. in. przejawiać zainteresowaniem historią. Isto na tym cosik bedzie, coś w tym pewnie jest. Ten progresywny i radykalny odłam bojowo usposobionej młodzi, uważającej historię za niepotrzebny balast, widocznie nie uświadamia sobie do końca, że wszystkie nowe osiągnięcia, wspaniałe odkrycia, jakich w zawrotnym tempie dokonuje ludzkość – cały ten bezmiar wiedzy – układany jest niezmiennie do tego samego pojemnika naszych mózgów, jak do malowanej babcinej skrzyni, której kształt, organizacja wewnętrznej przestrzeni, a także to, co jest ułożone na samym spodzie, nie ulega zmianom od tysiącleci. Efektem jest znana heglowska spirala, w wyniku której pakujemy się raz po raz w ten sam syf, tyle tylko, że za każdym razem w modniejszych i droższych butach. Znajomość historii jest po prostu konieczna; dzięki niej poznajemy samych siebie.
Historia to nie tylko fakty. To również osobowości osób, które ją formowały i których rysy dziedziczą się z pokolenia na pokolenie. Kiedy z dali dochodzi mnie wspomnienie zrzędliwego głosu ojca: ty kluku jakisik! albo nasermater!, kiedy mnie, jak kiedyś jego, denerwuje bałagan w rzeczach dzieci, widzę krzywy uśmiech i perskie oko laskiego dziadka Andrzeja. Znajduję też u siebie krewkość matki, ksobność i wrażliwość na krytykę ciotki Milki, jakąś teatralność, potrzebę wybicia się. Raczej obca jest mi jednak ich skłonność do manipulacji, popychania ludzi z własnego otoczenia w kierunku, który by mi odpowiadał. A może nie taka obca?
Ale jaka była osobowość dziadka, jakie rysy cechowały człowieka, którego bezdyskusyjnym dziełem była i gloria, i upadek rodziny Strokoszów?
Oczywiście, poza dziadkiem był tu jeszcze wpływ polskiej prasy (obr. 6). Była rozgłośnia radiowa w Katowicach, której sygnał odbierany był za pomocą kryształek, czyli słuchawkowych odbiorników detektorowych, od samego początku lat trzydziestych, jeszcze przed elektryfikacją naszej wsi. Były organizacje młodzieżowe i koła patriotyczne. Ale to wszystko były tylko węgorze, które wyślizgnęłyby się zapewne i zniknęły w odmętach, gdyby nie gęsta, starannie upleciona przez dziadka sieć.
Oczyma wyobraźni widzę czasami, niczym na starej rycinie owiniętej ornamentem z gałązek winogrona, sylwetkę dziadka siedzącego na przyzbie leszniańskiej chałupy. Krajobraz tonie w mroku, wschodzi księżyc, a Józek Strokosz, dla którego cały świat przestał istnieć, z płonącą twarzą chłonie przypadki pana Skrzetuskiego, Kmicica i Wołodyjowskiego, marząc, że raz wyrwie się z tego trzęsawiska biedy i beznadziei, zabłyśnie bohaterskimi czynami, na zawsze zapisze się na kartach historii narodu. A jak nie on sam, to jego potomni na pewno!
* * *
Tu należałoby, być może, skończyć, nie dociekając, skąd się w domu dziadka wzięła broń, która pojawia się od początku naszej opowieści jak sławetna strzelba Czechowa. Jeszcze raz złożyć hołd dziadkowi, który wychował swoje dzieci na gorących patriotów i skłonić głowę nad symbolicznym grobem zakatowanych (obr. 15). I choć nie wszystko w historii tego rodu jest jasne, przyjąć za dobrą monetę tłumaczenie, że czas nieodwracalnie zniszczył drogi i mosty, więc trud dotarcia do szczegółów byłby i tak daremny. Tym bardziej, iż przeczucie mówiło mi, by pewnych spraw nie ruszać.
I tak by się zapewne stało, gdyby nie starcze figle pamięci, z której głębin nagle wynurza się obraz słonecznego popołudnia w kuchni Strokoszówki, stary kredens z kremowym, opryskanym, zetlałym lakierem i list znaleziony w jednej z szuflad.
Tego listu już nie ma, zniknął zaraz po tym, jak zapytałem o niego matkę; spiekła raka i jak nieraz się zdarzało, zbyła pytanie wzruszeniem ramion i ogólnikami. Sam już nie wiem, ile z treści tego listu zapamiętałem, a ile w tych wspomnieniach jest konfabulacji?
“Warszawa 1938 …najbardziej podniecający był jednak ten pogrom. Dowódca stanowczo zabronił nam wzięcia udziału… z ciężkim sercem stałem w oknie bursy… nasłuchując dalekiej wrzawy… serce rwało się, by być razem z nimi, z rodakami… Następnego ranka niebo było zachmurzone, na ulicach mnóstwo potłuczonego szkła z żydowskich witryn, gdzieniegdzie czarne plamy zaschniętej krwi, lecz, co wywołało we mnie szczególny smutek, nigdzie ani śladu trupa… ale może były jakieś, lecz zdążyli odnieść…”
Tu pamięć całkiem mnie już zawiodła i nie byłem zdolny powiedzieć, czy autorem listu był Józef? A może Alojzy?… Nie, jednak Józef. To potwierdza zresztą notatka na rewersie znalezionego zupełnie niedawno zdjęcia (obr. 9). Lecz cóż on robił w Warszawie pod koniec lat trzydziestych? I czy to ma jakiś związek z zakopaną bronią?
W podobnych okolicznościach przychodzi z pomocą przypadek. Czas na emeryturze się dłuży… Przeglądam więc w cyfrowym archiwum Książnicy Cieszyńskiej stare roczniki „Zwrotu”, miesięcznika kulturalno-społecznego Polaków w Republice Czeskiej, i oto….
Oto fragmenty wykładu Edwarda Buławy, wygłoszonego podczas Konferencji „Polacy na Zaolziu 1920-2000“ w Czeskim Cieszynie (13.-14.10.2000), a następnie opublikowanego we „Zwrocie”, który otworzył mi oczy na całkowicie do tej pory nieznane szczegóły z historii mojej małej ojczyzny:
„…odnośnie mniejszości polskiej w Czechosłowacji profesor (Józef Chlebowczyk – przyp. mój) pisze, iż władze Czechosłowacji nie zdołały pozyskać swoich Polaków na lojalnych obywateli swego państwa. Mimo formalnie przyznanych demokratycznych praw. Od chwili włączenia ich do Czechosłowacji trwał bowiem ostry kurs czechizacyjny, co dokumentują między innymi spisy ludności, wpisy dzieci do szkół, wybory. Z tej racji wśród polskiej społeczności w Czechosłowacji od 1921 roku dominowały nastroje irredentystyczne, oczekiwanie na powrót do Polski. W latach 1921 do 1932, kiedy stosunki między Polską a Czechosłowacją były względnie poprawne, mimo poczucia krzywdy spotykaliśmy się wśród czechosłowackich Polaków ze zgodą na sensowne współdziałanie z władzami czechosłowackimi i z Czechami. (…) Od 1932 roku polityką zagraniczną Polski kierował pułkownik Józef Beck realizujący polityczny testament Józefa Piłsudskiego. (…) Idąc za romantycznymi ideami Józefa Piłsudskiego, minister zakładał, iż Polska jest piątym mocarstwem europejskim… (…) Do tego celu prowadziło zawarcie w 1932 roku paktu o nieagresji ze Związkiem Radzieckim oraz w 1934 roku paktu o niestosowaniu wobec siebie przemocy z III Rzeszą Niemiecką. (…) … (Minister Beck – przyp. mój) postanowił bronić wyłącznie interesów Polski, jakimi było odzyskanie Zaolzia, przyciągnięcie do Polski Słowacji oraz uzyskanie wspólnej granicy z Węgrami w wyniku zajęcia przez Madziarów dotąd czechosłowackiej Rusi Zakarpackiej. Do gry o takie cele wciągnięto Polaków spoza Olzy, którzy nie utożsamiali się z nieprzyjazną im Czechosłowacją, stale za swoją ojczyznę uważali Polskę…” 3 .
Już początek był dla mnie pod wieloma względami sporym zaskoczeniem, wynikającym głównie z mojej ignorancji odnośnie tego okresu. Gdzieś na granicy świadomości znowu zaczęła się budzić myśl, że cała układanka tragicznej historii Strokoszów, która wydawała się w miarę spójna, ma jednak spore luki. Ugruntowały się też podejrzenia co do przyczyn pobytu wuja w stolicy w latach trzydziestych i pochodzenia całego tego arsenału. Wróćmy jednak do wykładu.
Zaolzie z przemysłowo-wydobywczym potencjałem przewyższającym wówczas polski Górny Śląsk było dla II Rzeczpospolitej łakomym kąskiem. Polska intensywnie rozwijała plany aneksji Zaolzia, szczególnie od roku 1934. Akcja propagandowa, prowadzona w prasie polskiej i za pośrednictwem Radia Katowice, jak również działalność konsulatu polskiego w Ostrawie doprowadziły do zawiązania na terenie Zaolzia zakonspirowanych oddziałów bojowych, utrzymywanych w gotowości do roku 1935, kiedy wobec postawy Czechów zrezygnowano z eskalacji napięcia, choć służby specjalne Polski dalej analizowały możliwości aneksji w oparciu o sytuację w Czechosłowacji i w Europie.12 Po anszlusie Austrii na początku roku 1938 wydarzenia nabrały szybkiego tempa. Ożywiono częściowo uśpione po roku 1935 oddziały bojowe Zaolzia, przeszkolono ich dowódców, wybudowano zaplecze na terenach Polski w bezpośrednim sąsiedztwie granicy. W planie było wywołanie powstania zaolziańskiego, wykorzystując zaolziańskie oddziały bojowe. O ile jednak miało dojść do wybuchu powstania, trzeba było dostarczyć bojowcom broni i amunicji. Akcję przerzucania broni rozpoczęto w nocy z 22 na 23 września 1938 do Jabłonkowa, Trzyńca i podtrzynieckich wsi oraz Cieszyna i okolicy. 4
Przewidywano kilka wariantów wydarzeń na Zaolziu, z których każdy, zakładając wybuch zbrojnego powstania i różne formy interwencji Wojska Polskiego w zależności od jego losów, był krwawy. W końcu jednak, na szczęście, żaden z tych scenariuszy nie doszedł do skutku. W obliczu ustaleń konferencji monachijskiej i zdrady sojuszników Czechosłowacja znalazła się w sytuacji bez wyjścia i na ultimatum rządu Polskiego w sprawie przekazania Polsce Zaolzia odpowiedziała pozytywnie. Zaolzie zostało przejęte bez jednego wystrzału, a aktywiści wydarzeń z lat 1935 i 1938 zostali odznaczeni przez rząd Rzeczpospolitej Polskiej. Pisał się październik 1938.
Czy w tych wydarzeniach Strokoszowie odgrywali jakąś rolę?
Znowu pomógł mi przypadek. Znajomy z mediów społecznościowych, historyk, podsunął mi jeszcze starszą niż poprzednia publikację (sprzed prawie trzydziestu lat!). W roku 1993 ukazała się bowiem praca profesora Edwarda Długajczyka „Tajny front na granicy cieszyńskiej” (obr. 11). I pomyśleć, że ta książka była przez tyle lat na wyciągnięcie ręki!
„Silny ośrodek konspiracji wojskowej ukształtował się wokół Trzyńca. Pod względem liczby i efektywności działań bojowych wysunął się bez wątpienia na czołowa pozycję. Drużynę trzyniecką założył laborant w miejscowych hutach Alojzy Strokosz – „Wyżeł”. Przypisuje mu się inicjatywę powołania czterech patroli. Były to patrole w Końskiej, Oldrzychowicach, Łyżbicach-Wędryni i patrol harcerski (…) w Trzyńcu. Alojzy Strokosz nie wziął udziału w akcji powstańczej
ze względu na rekonwalescencję po przebytej operacji. Tak się złożyło, że jego miejsca nie zajął zastępca drużyny (…), lecz wtajemniczony przez brata Józef Strokosz – „Tropiciel”. Ten ostatni był członkiem konspiracji z okresu „Zjednoczenia” (…). Jako dowódca drużyny trzynieckiej miał założyć dalsze patrole, ale brak o nich wiadomości.
Któryś ze Strokoszów, prawdopodobnie Alojzy, wciągnął do konspiracji młodszą
siostrę (Helenę – przyp. mój), która oddała duże usługi kurierskie. Przez granicę przenosiła broń, materiały wybuchowe, meldunki, prowadziła uciekinierów.” 5
Teraz już nie ulegało żadnej wątpliwości, że Strokoszówka pod koniec lat trzydziestych była jednym ze składów broni, która miała zostać użyta w powstaniu przeciwko Czechom. Za zasługi dla Polski w czasie przygotowań do wybuchu powstania zaolziańskiego i za wcześniejszą działalność Helena i Alojzy zostali odznaczeni Medalem Niepodległości, zaś Józef – Krzyżem Niepodległości 7 (obr. 12).
Natomiast Karol, zwolniony z wykonywanej służby wojskowej w czechosłowackiej armii w chwili zajęcia Zaolzia przez Polskę,11 zaciągnął się do formującego się oddziału, mającego wejść w skład grupy dywersyjnej „Łom”, której zadaniem była pomoc Węgrom w oderwaniu Rusi Zakarpackiej od Czechosłowacji.
Od zakończenia konferencji w Monachium Węgry przerzucały swoje odziały dywersyjne na tereny Czechosłowacji, pragnąc zdestabilizować sytuację na Zakarpaciu, by później ten obszar zająć. Polska, której celem było uzyskanie wspólnej granicy z Węgrami, postanowiła wesprzeć owe starania przez włączenie do akcji własnych oddziałów dywersyjnych. Ich znamienną część stanowili bojowcy z rozformowanych oddziałów na Śląsku Cieszyńskim.17
Operacja nie była dobrze przygotowana taktycznie ani zabezpieczona pod względem logistycznym. Dopuszczono się przy tym wielu poważnych błędów, m. in. biorąc do niewoli i uprowadzając do Polski jeńców w akcji, która miała pozorować powstanie miejscowej ludności przeciwko władzom czechosłowackim. Wielkie też były straty na ludziach (z ponad 100 osób, biorących bezpośredni udział w akcjach, w większości Zaolziaków, 11 zginęło, 3 zaginęło, 7 odniosło rany, 3 dostało się do niewoli, a 3 zabito po pojmaniu).6
„Łącznie wysadzono 13 mostów i zaporę, co pozwoliło odciąć dużą część szlaków prowadzących z Rusi Zakarpackiej do centrum kraju, a także zabito 23 żołnierzy i żandarmów czechosłowackich. Największą akcją było przeprowadzone 8 listopada opanowanie Niżnych Wereczek, po którym wzięto 20 jeńców, których uprowadzono na terytorium Polski. Polski wywiad nie był przygotowany na problem postępowania z jeńcami, ponieważ nie planowano uprowadzania czechosłowackich obywateli. Ostatecznie jeńców osadzono w więzieniu w Drohobyczu i zaczęto przygotowywać proces pod zarzutem wtargnięcia na terytorium Polski, w celu przeprowadzenia zamachów terrorystycznych. Po włączeniu Czech do Rzeszy jeńców przekazano Niemcom”.17
Jak podaje E. Długajczyk, w akcji z 8 listopada wzięło udział m. in. pięciu Zaolziaków, w tym Karol Strokosz. W tej akcji, oprócz pojmania jeńców, zabito dwóch żandarmów i wysadzono dwa mosty.6
Karol po zakończeniu operacji Łom zatrudniony został w Policji Województwa Śląskiego jako posterunkowy w Piaśnikach, dzielnicy Świętochłowic. Po 1 września 1939 wycofywał się z jednostką na wschód. Zatrzymany przez sowietów, więziony w Ostaszkowie, stracony w Twerze.
* * *
Pamiętam, jak kiedyś katecheta na lekcji religii, starając się przybliżyć istotę Tajemnicy Trójcy Świętej, posłużył się przykładem pryzmatu: jedna i ta sama bryła, lecz z każdej strony mieni się innymi kolorami.
Myślę, że ten przykład doskonale nadawałby się do ilustracji tzw. prawdy.
Nie ma więc prawdy ostatecznej?
Przez dziesięciolecia prawdą o Strokoszach była dla mnie ich męczeńska śmierć z rąk faszystów i bolszewików w obronie polskości. I to faktycznie była prawda, choć nie cała. Do szczegółów nie zostałem dopuszczony, być może ze względu na opinię, raz na zawsze zepsutą wybrykiem z Gagarinem. A może tamta strona pryzmatu nie była dla matki istotna? A może matka chciała mi o tym wszystkim w swoim czasie opowiedzieć, ale nie zdążyła lub z jakichś powodów zmieniła zdanie?
Jest jeszcze jedna możliwość, tak oczywista, że do głowy przychodzi jako ostatnia. Może po prostu matka nie znała tych wszystkich faktów! W czasach „Zjednoczenia” liczyła sobie przecież niespełna 14 lat. Trudno sądzić, by dziecku powierzano konspiracyjne tajemnice. W „czasach powstańczych” miała lat 17, i to też chyba jeszcze nie wystarczyło. Pośrednio potwierdzałby to list, napisany do prof. Boráka, przepełniony żalem i goryczą, lecz zawierający raczej niewiele konkretnych informacji.
Czy odkrycie tamtych „odbłysków prawdy” zmieniło ocenę życia Strokoszów? Chyba tak, choć niejeden autorytet przestrzega przed wydawaniem pochopnych sądów. Jednakże (w mojej opinii) jedną sprawą jest walczyć z najeźdźcą, który chce nas wyrzucić z domów, by w nich hodować swoich aryjskich potomków albo pędzić bimber nowej ideologii, inną natomiast strzelać z ukrycia do sąsiadów, choć może stroją się oni w inne koszulki klubowe i nieraz nieźle nam dopiekli.
Czy u podłoża tego leżała nienawiść? Sądzę, że tak. Co mogło być przyczyną takiej nienawiści? Czy dziadek został przez Czechów w czasach plebiscytowych spałowany? Czy coś podobnego spotkało kogoś z jego bliskich? Czy w związku z naciskami asymilacyjnymi Czechów był szantażowany, zmuszany do zapisania dzieci do czeskich szkół? Nie wiem, nie pamiętam, by w domu o czymś takim wspominano, nie można tego jednak wykluczyć, przyjmując, że w owych czasach takie sprawy były raczej powszednie.8, 12, 15 Prawdą natomiast pozostaje, że na początku lat trzydziestych, w okresie załamania gospodarczego i lawinowo narastającego bezrobocia, dziadek stracił pracę.11 Skądinąd wiadomo, że selekcji pracowników, zwalnianych w pierwszym rzędzie, dokonywano według kryteriów narodowościowych. „Na odstrzał” szli jako pierwsi wierni swoim przekonaniom Polacy.
Tak czy inaczej, nienawiść do „Pepików” zasiał w sercach wszystkich dzieci. Odkąd pamiętam, mówiło się u nas z takim samym despektem o Czesiskach jak o Niymczyskach i Rusiskach; czasem także o Żydziskach. Tego ostatniego już kompletnie nie dało się zrozumieć (tu znowu przychodzi mi na myśl list wuja z Warszawy), chyba, że szło o produkt uboczny kompleksowej nienawistnej propagandy, sączonej na falach rozgłośni katowickiej i w innych dostępnych polskich mediach. I choćby zacisnąć powieki i udawać, że nie dostrzega się szczegółów, powoływać się na „prawo” do odwetu za doznane krzywdy, argumentować prawem do samookreślenia, to nie da się uniknąć pytania: a jak żeśmy to się samookreślali na Rusi Zakarpackiej?
Wiem, wiem. Wtedy na pewno te sprawy, oglądane z innej perspektywy, wyglądały inaczej. Mam jednak poważny kłopot z klasyfikacją etyczną „akcji wybijania szyb w szkołach czeskich”, a już zupełnie brakuje mi odwagi, by spytać, co dokładnie oznacza „udział w akcjach przedwyborczych i wpisowych do szkół”, o których w związku z jednym z wujków wspomina E. Długajczyk7.
Lecz na koniec znowu przychodzi do głowy myśl, która może trochę złagodzić poprzednie surowe oceny. Tamte czasy cechowały się raczej ograniczonymi możliwościami zdobycia informacji. Jedynymi, jakie docierały na głęboką prowincję, były te oficjalne, bez wątpienia poddawane odpowiedniej obróbce. Wiadomo było, iż działające na terenie Zaolzia organizacje lewicowe po październiku 1938 zostały przez polskie władze (ku zaskoczeniu środowisk robotniczych) zdelegalizowane, jednakże w środowisku, w którym się obracali Strokoszowie, chyba raczej nic nie wiedziało się o polskim obozie koncentracyjnym w Berezie Kartuskiej.14 Łatwiej i wygodniej było utwierdzać się w wierze w jakieś odpowiedniki korfantowskich szklanych domów i morgi ziemi dla każdego Ślązaka wracającego do Macierzy. Wizja dołączenia do kraju zamieszkałego przez bohaterów, kraju z przebogatą historią, tej wspaniałej królewskiej Polski od morza do morza, jaką w uniesieniu malował dziadek, też by pewnie wystarczyła, sama o sobie, bez nienawiści.
Są jeszcze inne pytania, na które chyba nie znajdę odpowiedzi. Do najważniejszych należy następujące: dlaczego po aneksji Zaolzia nie ściągnięto w ramach „rozformowania oddziałów bojowych” całej rozmieszczonej po domach broni? Braki w ewidencji, zwykłe, jakże polskie, bałaganiarstwo, a może przypadek, nieszczęśliwy zbieg wyjątkowych okoliczności? Efektem była śmierć kilku osób, które z wielkim prawdopodobieństwem przeżyłyby wojnę (obr. 8).
* * *
Kiedy w wieku XIX i na początku wieku XX przeprowadzano w Monarchii Austro-Węgierskiej spisy ludności, nie łamano sobie głowy nad poczuciem tożsamości narodowej ankietowanych osób. Pytano tylko o język używany w domu i na tej podstawie przyporządkowywano arbitralnie całe rodziny do konkretnej grupy narodowościowej.
Później, kiedy narodowość stała się ważnym tematem, na terenie dzisiejszego Śląska Cieszyńskiego zaczęto toczyć zaciętą walkę o każdą duszę, walkę, która czasami przypominać musiała współczesne kampanie partii politycznych, a nieraz przybierała formy trudne dziś do wyobrażenia. Raz ubrawszy szalik klubowy nie można było zmienić barw, bo to była najgorsza ze wszystkich możliwych zdrad.
Skoro „szalik klubowy”, to pozostańmy jeszcze przez chwilę w kręgu symboli i metafor. Ktoś powie – a mnie tam sport zupełnie nie interesuje, wolę muzykę i poezję.
– A cóż to za cio.a! – ryknie w odpowiedzi zarośnięty macho, oglądający z puszką piwa w ręku transmisję meczu.
I też będzie miał rację.
* * *
– Nigdy nie zapóminejcie, dziecka, żeście sóm Polokami. Pamiyntejcie, że cało rodzina zginyła za polskość!…
– Widzisz, mamuś, życi przeszło, pumału czas na spotkani, a ty fórt jedno a to same… Z drugi stróny – z nami dwóma było tak, jakbyś nas nigdy nie opuściła. Ty nasze debaty trwały cały czas.
– Ale przejdźmy może na polski, bo ci, co czytają, nie będą mieli pojęcia, o czym mowa.
– Dobrze mamuś. Bardzo się cieszę, że się już nie gniewasz. Widzisz, wszystko, o czym napisałem, przechodziło przez moją głowę wiele razy, jak mięso na faszyrke przez flajszmaszynke…
– Czasem trzeba się porządnie natrudzić, by znaleźć usprawiedliwienie dla własnego postępowania.
– Ty znowu swoje. Spróbujmy choć przez chwilę nie mówić o mnie.
– Więc o nich? Co ich tak obsmarowałeś? Zawsze mówiono – o umarłych dobrze lub wcale. Poza tym – tamci zasłużyli sobie na najgorsze, po tym wszystkim, co robili nam, Polakom.
– No dobrze, ale jak to wszystko pogodzić z tym Bogiem, na którego się ciągle powoływaliście? Czy to tak, jak z odświętnym ubraniem, które zakładamy do kościoła? W niedzielę „miłujcie waszych nieprzyjaciół” a w dzień powszedni „oko za oko”?
– Ech, chłopcze, zawsze cierpiałeś na patos, jak twój dziadek. A poza tym – nad grobem stoisz i nic nie zmądrzałeś. Najważniejsze od zawsze są trzy rzeczy: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Ale zdarzają się też sytuacje, kiedy pozostaje tylko Honor i Ojczyzna. A czasami sama Ojczyzna.
– „Z Bogiem – i choćby mimo Boga”? Tak ma być? A co na to mówią w niebie?
– Nie wiem, co mówią. Wymądrzasz się. I zawsze od ciebie zalatywało ateuszem, więc już przestań z tymi aluzjami do religii. Nad niektórymi sprawami nie należy filozofować. Trzeba się po prostu zastanowić, co by zrobili ojciec albo matka, i tak właśnie postępować. I to się nazywa „wierność tradycji”. A przeciwieństwem wierności jest zdrada. Kropka.
– Więc tak właśnie postąpili. Ale musieli myśleć chociaż o tym, co się stanie z ich dziećmi. Nie potrafili sobie wyobrazić tych zmarnowanych talentów, mizernej egzystencji? Zbędności własnej ofiary?
– Ofiara nigdy nie jest zbędna.
– Tak uważasz. To z innej beczki. Szkopy i Ruscy przyszli i zrobili to, co zrobili. Ale pierwotnie szło o Czechów. To im nasi wybijali szyby w oknach, ich okładali pałkami, na nich były te granaty i pistolety. I to Czechów w końcu wypędzili z domów.
– Tego już za wiele! A co się działo w latach dwudziestych? Czy to nie Czesi wypędzali naszych? Jeszcze nie zdążyłeś doczytać? A jeśli nawet, to nie oni, to polskie urzędy wypędziły…
– Polskie urzędy, czyli Polska. Ta sama Polska, do której się modliliście żarliwiej, niż do Boga. Polska, kiero twierdziła, że Poloków za Olzóm ochróni, a tak naprowde ich chciała wykorzystać jako armatni miynso…
Mamuś?…
Mamuś, jeżeś tam?!…
Dziękuję bratu Andrzejowi, bratankom Jurkowi i Romkowi za pomoc przy przy zbieraniu materiałów, a przede wszystkim przy scalaniu wspomnień, dzięki którym powstał ten tekst.
Szczególne podziękowania historykowi Danielowi Korbelowi za długi czas spędzony na czacie, za zwrócenie uwagi na źródła, o których istnieniu nie miałem do tej pory pojęcia, i za nieocenioną pomoc przy ich zdobyciu.
Źródła informacji spoza ustnego przekazu:
1 Borák, Mečislav: Symbol Katynia, Zaolziańskie ofiary obozów i więzień w ZSRR (ZG PZKO, Czeski Cieszyn 1991).
3 Buława, Edward: O polsko-czechosłowackich starciach z lat 1935, 1938 na styku cieszyńskim, Zwrot, magazyn regionalny, PZKO, Czeski Cieszyn, 2001, Nr 1, str 8-12 Nr 2, str. 13-17
4 Tamże
5 Długajczyk, Edward: Tajny front na granicy cieszyńskiej. Wywiad i dywersja w latach 1919-1939, Wydawnictwo Śląsk, 1993, str. 142
6 Tamże, str. 182-183
7 Tamże, str. 252
11 Jaworski, Kazimierz: Ich los był losem tej ziemi, Kalendarz Śląski 2002, Czeski Cieszyn 2001, str. 91-94.
12 Korbel, Daniel: Podcinanie gałęzi… Polityka Polski wobec Czechosłowacji w latach 1938-1939 In: A jednak wojna… Rok 1939 na Kresach Wschodnich i Zachodnich, pod red. M. Fica, J. Lusek i J. Załęczny, Muzeum Górnośląskie w Bytomiu, Muzeum Niepodległości w Warszawie, Uniwersytet Śląski w Katowicach, Bytom — Warszawa — Katowice, 2020, str. 41-55
17 Wikipedia, wolna encyklopedia: Operacja Łom, pl.wikipedia.org/wiki/Operacja_Łom
dostęp 19.7.2021
Teksty szerzej rozpatrujące poruszone kwestie
2 Borák, Mečislav: Dwie koncepcje ruchu oporu na Śląsku Cieszyńskim – Zaolziu – w latach 1938 -1945, In: Między przymusową przyjaźnią a prawdziwą solidarnością. Czesi – Polacy – Słowacy 1938/39 – 1945 – 1989. Część I, IPN, Warszawa, 2007, s. 137-143.
8 Gąsior, Grzegorz: Polityka narodowościowa państwa na czechosłowackim Śląsku Cieszyńskim w latach 1920-1938, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Biblioteka Humanisty, 2020
9 Gąsior, Grzegorz: Slezská matice osvěty lidové a národnostní otázka na Těšínsku 1920-1938, Výběrová edice dokumentů, Bibliotheca Tessinensis IX,Series Bohemica, Cieszyn, 2021
10 Guziur, Oswald; Starczewski, Mieczysław: Lido i Stragan, Ślązacy w wywiadzie AK, Olza, Czeski Cieszyn, 1992
13 Korbel, Daniel: Grozy wojny, cz.1, cz,2, Tramwaj Cieszyński, Miesięcznik dla Śląska Cieszyńskiego, wydanie elektroniczne, tramwajcieszyński.pl, dostęp 22.2.2021, 11.4.2021
14 Śleszyński, Wojciech: Utworzenie i funkcjonowanie obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej (1934-1938), Muzeum Historii Polski, Dzieje Najnowsze, Rocznik XXXV — 2003, 32/2, str. 35-53
15 Szelong, Krzysztof: Plebiscit a otázka sebeurčení těšínského obyvatelstva 1918-1920, „Těšínsko“, č.1, XLIV, 2001, str. 6-17
16 Morys-Twarowski, Michael: Narodziny potęgi. Wszystkie podboje Bolesława Chrobrego, Znak Horyzont, Kraków, 2017